Biżuteryjne problemy pierwszego świata
Nigdy nie byłam typem biżuteryjnej sroczki. Nie miałam nieprzebranej ilości kolczyków, naszyjników i wisiorków, nie wyłapywałam w locie najnowszych trendów. I z racji gustu i zasobności portfela, dodatki stawiałam na drugim planie. Tłumaczyłam sobie, że to nie moje oczy cieszyłby dany nabytek, tylko oczy postronnego widza. Więc po co wydawać i po co się stroić.
Z biegiem lat jednak, chcąc nie chcąc, kolekcja się powiększała. Czy to za sprawą prezentów (oj, nigdy nie zapomnę mojemu lubemu pięknego kompletu błyskotek w znienawidznym przez mnie granatowym kolorze - tak nie znać własnej dziewczyny!), czy to konieczności dopełniania jakowejś kreacji na wszystkie rodzinne chrzciny i wesela (bo nie daj Thorze wypatrzą, że to już miałaś). Wszystko to potem trafiało do zabałaganionej i wypełnionej na ścisk szuflady z zamysłem „może kiedyś jeszcze”. A potem zaczynało zaplątywać się w zapomniane gumki do włosów, zdekompletowane kolczyki, by finalnie zaśniedzieć i obrosnąć kurzem. Lub zagubić się na amen, jak obrączka i pierścionek zaręczynowy (jak ktoś się dopytuje to przecież "męża mam w sercu"). Potem nawet już nie miałam siły ich szukać, ani ochoty ich z stamtąd wyciągać. I jeśli kiedykolwiek Madame Chic kazałaby mi wskazać w domu „miejsce wstydu”, to z pewnością byłaby to TA szuflada.