Kulinarne sentymenty
Każdy z nas ma na pewno takie potrawy, które za sprawą smaku, jak za pomocą wehikułu czasu, przerzucają ekspresowo do lat dziecięcych. Dla jednych jest to domowy rosół, podawany tradycyjnie i bez wyjątków do każdego niedzielnego obiadu – pełen tłuszczu i rodzinnego ciepła. Dla innych to smak szpinaku, którym katowała go kucharka na stołówce szkolnej – wspomnienie trudnych czasów i przyjaźni, jakie się ze współtowarzyszami tej niedoli tworzyło. Każdy z nas ma takie doznania w pamięci, dobre i złe, wyjątkowe i koszmarne. Przetrzymywane w głowie z namaszczeniem lub nie mogące z niej wylecieć, choćby się usilnie starało.
Ja taką małą dziewczynką staję się jedząc krupnik. Siedzę przy wysokim stole, na dużo za dużym krzesełku. Nogi dyndają mi w powietrzu, a nade mną stoi ciocia Stasia i nakłada mi na talerz żołądków „bo taka mizerne dziecko z ciebie. A przecież dobre są. Jedz do końca, a zaraz będzie jeszcze dokładka”. Czuję na sobie wzrok reszty rodziny, nie mam gdzie uciec, a i starszej osobie odmówić nie wolno - paraliż totalny. O tak, tą moją ówczesną bezradność czuję do dzisiaj jedząc krupnik, nawet bez żołądków. Teraz zresztą myślę, jak można było tak "katować" dzieci tym nieodchodzeniem od stołu bez zjedzenia do końca obiadu - kompletny brak zrozumienia i dla małej pojemności mojego żołądka i indywidualnych preferencji smakowych, no bo przecież dorośli nie byli tak zmuszani!
Na szczęście oprócz tych złych wspomnień kulinarnych, mam w pamięci całą masę smaków i doznań wybornych. Takich na myśl których z rozrzewnieniem kręci się w oku łezka. Ruskie Babci Hanki, ze zgliwiałego sera, wysyłane przez nią w zawekowanych słoikach pociągiem z Kędzierzyna. Sernik kręcony przez Dziadziusia na każde święta - pachnący obłędnie prażoną skórką pomarańczową - jak na tamte czasy niebywałym rarytasem. No i te ciasta, najzwyklejsze domowe ciasta, robione bez mała codziennie według tego samego, łatwego przepisu. Z owocami zrywanymi prosto z drzew i krzewów rosnących koło naszego domu - pieczone do póty, do póki do cna ich nie oberwaliśmy. Z porzeczkami, malinami, rabarbarem. Czy tak jak o tej porze, z szarymi jabłkami "Renatkami" lub małymi śliweczkami lubaszkami.
Oj, do tych chwil bym się z chęcią wróciła.
Trudno mi jednak zdobyć zgliwiały ser, a i pomarańcze nie mają już tego zapachu co kiedyś. Na szczęście pozostają jesienne owoce i przepis na ciasto, dzięki któremu mogę, jak z sprawą wehikułu czasu, przerzucić się do tamtych lat i do tamtego ogrodu. Przywołać wspomnienia i smaki. Za pomocą przepisu tak szybkiego, że mogę to robić wręcz ekspresowo! Co też ostatnio zresztą często czynię :)
Ciasto ze śliwkami (lub dowolnymi owocami)
- 3-4 jajka
- jeden niecały kubek cukru
- dwa niecałe kubki mąki
- 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
- 3/4 kostki masła (lub margaryny)
- śliwki lub inne owoce według uznania
1. Masło rozpuść w rondelku i ostudź.
2. Umyj i pokrój ulubione owoce.
3. Jajka i cukier zmiksuj w misce na puszystą piankę.
4. Do pianki stopniowo dodawaj i miksuj masło, mąkę oraz proszek do pieczenia.
5. Wyrobione ciasto przelej do wysmarowanej wcześniej masłem formy.
6. Pokrojone owoce wciśnij lekko w ciasto.
7. Piecz w temperaturze 180 st.C (termoobieg) około 45 min (w zależności od wielkości formy i grubości powstałej warstwy ciasta).
Ja od lat robię je na oko, z różnymi owocami i w różnych formach. Zawsze wychodzi!
Mój słodki, prywatny wehikuł czasu :)
Ściskam jesiennie,
Pliszka
P.S. Za ten artystyczny nieład na cieście odpowiadają moje chłopaki, którzy zawsze mają frajdę z układania owoców. Wybaczcie, priorytetem był deser, a nie zdjęcia - robione zresztą przy okazji, wieczorową porą ;)