Podziwiam wszystkie wnętrzarskie minimalistki, otaczające się ascetycznymi dodatkami topowych, skandynawskich marek i stosujące paletę kolorystyczną tak wąską, jak talia Scarlett O’Hary. Podziwiam, lecz nie udaje mi się przybliżyć ani o centymetr do ich wybielonej wersji domów, z salonami pełnymi białych, lnianych poduch, sterylnymi kuchniami i pokojami dzieci z trzema zabawkami na krzyż (koniecznie z drewna!). Z urządzaniem mieszkania jest u mnie bowiem jak z dietą. Niby wiem, że co za dużo to niezdrowo, że nie tak wyglądają mieszkaniowe trendy i co ociera się o infatylizm. Ale niestety, zbyt często ulegam pokusom. Zbyt często sobie folguję i zbyt często dopada mnie szpargałowy szał zakupowy. Żeby choć w jednej, stonowanej i minimalistycznej konwencji. A gdzie tam! Wszystkie kwiatki, kratki, kropki są moje! Totalny stylistyczny misz-masz!
Wymiękam na takich zakupach zwłaszcza w chwilach krytycznych. Wymiękam, gdy dopadają mnie smutki, chandry, doły i deprechy. Nie zagryzam ich bowiem kolejnymi porcjami ciastek, batoników i lodów – ja wtedy dosładzam się wizualnie. Kupuję barwne notatniki, robię wystawki z ulubionych drobiazgów, wieszam urocze obrazki, rozstawiam przywoławcze uśmiechów... I wiecie co, skutkuje! Kiedy dom tonie w słodkiej porcelanie, ptaszkach, kwiatkach i pastelach jest mi lepiej, dużo lepiej. Zresztą taka słodycz nie idzie w biodra, co najwyżej bije trochę po oczach moich chłopów ;)
Ostatni rok miałam ciężki i smutny (kto wie, ten wie). Dokładając trzy pobyty w szpitalu z dziećmi, niekończące się przeziębienia, rotawirki i grypy, już dawno powinnam była mieć wykupiony karnet do najlepszego psychologa w mieście lub co najmniej własny pokój w wariatkowie. Pomogły mi duże ilości kakao, rodzinne uściski oraz radocha, jaką daje osładzanie własnego gniazdka. I choć fizycznie sił nie miałam (i dalej nie mam) na żadne twórcze DIY czy spektakularne zmiany, wystarczą mi sporadyczne wizyty w sklepach i buszowanie po sieci. TKMaxx robi za najlepsza cukiernię, H&M Home ma dostawy lepsze niż Telepizza. Nie znam dla siebie skuteczniejszej terapii. A minimalizm - cóż: Nie, dziękuję! Liść scandi sałaty mi jeszcze nie wystarcza ;)
Ostatnio polegam przy festyniarskim, zielono-różowym koszyku z Ikei, który uśmiechał się do mnie i wołał z półki „Bierz mnie!”. Te niestonowane kolorki, ten nie pasujący mi plastik, ta niezaduża przecena. Wszystko tak bardzo na nie. Ale nie, NIE mogłam mu się jednak oprzeć! Bo w końcu planowany pobyt w szpitalu. Trzeba sobie zrekompensować te smutki i smuteczki. Niby usuwanie migdałków u dzieci to podobno fraszka, ale matka zawsze się będzie przejmować na wyrost. A i spadek serotoniny gwarantowany. Kupiłam więc, nie podejmując nawet zbyt dużej walki z racjonalnym pytaniem „Ale co ja z nim zrobię?”. Przecież to oczywiste, że wykorzystam go jako stojak na gazety!
Codziennie sobie patrzę na mój zdecydowanie nieascetyczny, biurkowy kącik i szeroko się do niego szczerzę. Autentycznie czuję jak poziom hormonów szczęścia powoli wraca mi do normy (wiadomo, polepszający się stan zdrowia Jasia też ma na to wpływ - już zresztą wróciliśmy do domu). Popijam dla kurażu herbatę w pastelowej porcelanie i zaczarowuję nią szarą rzeczywistość. Resztę nadprogramowych smutków odganiam kolorowymi grafikami. Na przykład tymi sprezentowanymi przez utalentowaną
Anua. Do których też się zresztą ciągle uśmiecham. Są jak wisienka na torcie w moim słodkim, chaotycznym mini-biurze.
Posypka zaś to:
- Ptasia deseczka PiP Studio, kubek Pantone, notes To do - TKMaxx
- Talerz Żuczek, pudełko w łączkę - H&M Home
- Zielony świecznik, zielony kubeczek, fioletowa doniczka, kosz piknikowy - Ikea
- Druciany koszyk, piórnik, nożyczki - Flying Tiger
- Litery, ptaszek w klatce - Hurtownia Róża
- Kolorowe długopisy, washitapes - Alliexpress
Być może innym faktycznie wystarczyłyby tylko minisałatka, ja jednak jestem wzrokowym łasuchem ;)
Ślę słodkie uściski,
Pliszka
Może spodobają Ci się też:
=>
Kraina fantazji biurowych
=>
Do diaska z planowaniem
=>
Zapudłowana