DIY: Sposób na urwane zaczepki w ramce

Cześć Kochani!
Chciałabym podzielić się z Wami sposobem na odratowanie ramek, którym oderwały się tylne zaczepki. Nie wiem czy tylko ja jestem taka "zdolna", czy to wina ciągle zmienianych obrazków...
Fakt faktem, że już drugą ramkę tak załatwiłam! Tym razem postanowiłam nie wyrzucać jej na śmietnik, szkoda by było... 


Problem dotyczy tylko tych ramek, których tylne zaczepki są zrobione z wyginanych blaszek. Po kilku wymianach obrazka materiał ulega zużyciu i się niestety łamie. Ramka nadaje się do wyrzucenia.
Szkoda mi ładnych obrazów, ale perspektywa regularnych zakupów dla zwykłego wnętrzarskiego widzimisię mocno ubodłaby moją kieszeń ;)

Potrzebne mi więc było rozwiązanie, które pozwoliłaby na częstą i łatwą ich wymianę, i które jednocześnie wytrzymałoby napór ciężkiej szybki. Przyklejona do tyłu mocna taśma izolacyjna nie przeszła pomyślnie próby.

Myślałam, kombinowałam i po wizycie w budowlanym wróciłam z gotowym pomysłem.

Jedyną rzecz jaką tam kupiłam to paczka zawieszek (cena ok. 8 zł za 10 szt.). Tasiemkę wyciągnęłam z przybornika, mam ich od groma :)


Zawieszki przybiłam w odległości 6 cm od wewnętrznych krawędzi ramki.
Użyta ilość była uzależniona od wielkości ramki (26x35 cm). U mnie idealnie spasowało 8 szt.

Całość zasznurowałam mocno tasiemką. Wyszedł z tego ramkowy gorsecik :)

Jeśli stawiając ramkę w pionie szybka odstaje lub nie przylega idealnie, warto podłożyć dodatkową, przyciętą na wymiar warstwę tektury (lub kilka warstw), tak aby zrównać tylnią płaszczyznę.


Dobierając obrazek do ramki popełniłam czyn haniebny... Ośmieliłam się użyć nożyczek i wyciąć grafikę z zabytkowej książki. Właściwie kupiłam ją w tym właśnie celu, za grosze w antykwariacie. Ale poprzez babskie gadulstwo zdradziłam swoje intencje sklepikarzowi, za co zostałam obrzucona pełnym oburzenia spojrzeniem.

Książka to kompendium wiedzy z 1928 roku, spisane w języku niemieckim z użyciem gotyckiej czcionki i opatrzone pięknymi ilustracjami. Szkoda, że nie władam tym językiem, zapewne kryje wiele niespodzianek...
Do wycinki nadawała się tylko ta strona, wiec bez obaw - nie zostaną z niej strzępy :)

Obraz postawiłam na półeczce w towarzystwie buteleczek. Zgrały mi się kolorystycznie. Z racji śniegu za oknem nie mam jeszcze nastroju na wiosenne pastele.
Mam nadzieję, że zaproponowane przeze mnie rozwiązanie Wam się przyda. U mnie sprawdziło się rewelacyjnie.
Mogę teraz z ulgą kupić następne trzy ramki, bo planuję zmianę dekoracji nad kanapą! Obrazkowe szaleństwo wreszcie czas zacząć ;)

Ściskam ciepło!
Pliszka

Małe radości


Styczeń w mieście nigdy nie nastrajał mnie optymistycznie. Resztki dekoracji świątecznych wiszą smętnie po domach i w witrynach sklepowych. Nikt nie biega entuzjastycznie po rynku, bo w portfelach wiatr hula.
Zima nie okrywa śnieżnym puchem drzew, co najwyżej buty błockiem...
Choć w tym roku zima chyba zmieniła orientację pogodową ;)

Na razie jednak nosa za drzwi nie wytykam i zaszywam się w domu, a pozytywną energię czerpię z małych przyjemności: czasu z rodziną, dobrej książki, drobiazgów którymi się otaczam...

Radość daje mi też blogowanie i to nie małą... A wygrane w candy i prezenty od Was są przysłowiową "wisienką na torcie" :) 
Dziękuję z całego serducha!

Takim prezentem niespodzianką, który rozpromienił mi styczniową aurę (bo grzecznie czekał w skrzynce jak wrócę z sylwestrowo - świątecznych wojaży) jest kalendarzyk, który przyfrunął do mnie ze Skrzydlatej Chatki za udział w Konkursie DIY "Creative Christmas 2014".  Dziękuję Ci Skrzydlata A.J. :)


Takimi małymi radościami są też urocze dodatki do domu kupione za malusieńkie pieniądze. To chyba uszczęśliwia każdą z nas :) 
Więc po co mi dopalacze, skoro mogę zajrzeć do Pepco i przytachać skrzynkę na listy, a w Duce znaleźć na przecenie cud-miód latarenkę ;)


Nie mogę też pominąć gałeczek, które ostatnio zawładnęły mym sercem.
Kolekcję poszerzyłam o skarby zakupione w Lokaah.

A jakby mojego szczęścia było jeszcze za mało, właśnie dziś dowiedziałam się, że moja kolekcja bardziej wzrośnie.
Wygrałam candy w Deliratio :) 

zdjęcie Deliratio
  Dziękuję Ci Iwonko za możliwość udziału w tak fantastycznej rozdawajce!
 Znajdę gałkom i i wieszaczkowi przytulny kącik na zimę, obiecuję ;)

A więc styczniu, możesz sobie trwać ile chcesz i być tak szary jak tylko ci się podoba. 
W moim serduchu ja już mam maj :)

Ściskam Was cieplutko!

Pliszka

Katastrofa w przedpokoju


Nie, nie prawdziwa na szczęście ;) , ale wisząca w powietrzu (a właściwie w przedpokoju) i przyprawiająca o ból głowy (z powodu nadmiernego myślenia o niej).
Wszystko przez wypominanie sobie starych błędów i wrodzone niezdecydowanie...

Ale po kolei...


Zaczęło się na początku remontu mieszkanka od drzwi, które zgodnie z wytycznymi administracji musiały być w kolorze brązowym. 
Jakoś wtedy stylistycznie nie byłam ogarnięta i przyjęłam ten fakt bez mrugnięcia oka. 
Drzwi to drzwi, chyba wszystkie drzwi wejściowe w tym kraju są brązowe. To nie Anglia, niestety, z ich czerwieniami i zieleniami.... ale nic to, prawda? 
I pewnie dalej nic bym sobie z nich nie robiła, gdyby nie fakt, że podjęliśmy decyzję o wyburzeniu ścian do przedpokoju z racji niedużego metrażu. Teraz drzwi stały się centralną plamą wnęki, na którą codziennie patrzymy siedząc na kanapie lub jedząc obiad przy stole.

 

Do mrocznych drzwi na etapie remontu doszedł pomysł (jakże genialny, jak się nam wtedy wydawało) zrobienia "odbicia" drzwi na kafelkach w przedpokoju w postaci brązowej plamy, ujętej w ramę z finezyjnie rzeźbionych płytek. Wyżłobienia te stanowią obecnie idealną przechowalnię piasku wniesionego z dworu na butach...  ale nic to, jak mawiał Pan Wołodyjowski, sprzątamy i nie roztrząsamy tego więcej... w końcu od czego są dywaniki.


Skoro były drzwi i płytki, to idąc tym zgubnym tropem wykończenie szafy wnękowej też wyszło brązowe. Ba, nawet wpadło w lekki pomarańcz. Mój "ulubiony" odcień drewna (czy w tym wypadku okleiny).
Pan doradca tak nas omotał, że wybrany brąz jest idealnym odzwierciedleniem koloru drzwi, a próbnik był wielkości kciuka, że nie mogliśmy się nie ugiąć pod ciężarem autorytetu. I wyszło, jak wyszło... Dobrze chociaż, że wybraliśmy opcję z lustrami :)
Stylistykę wybranych lamp przemilczę...nie będę kwestionowała ówczesnego wyboru Mężusia.
 


Zwieńczeniem katastroficznych w skutkach decyzji była, jakże by inaczej, prawdziwa katastrofa - ta w Gare de l'Ouest . Katastrofa, którą także wpakowałam w ciemno-brązowe ramy.
Nie wiem czemu właśnie TEN plakat ubzdurał mi się wówczas jako idealne dopełnienie wizji pseudo-retro przedpokoju. Faktem jest, że wisi już od czterech lat, a ja nieodmiennie słyszę od progu od gości o złym feng-shui...
 
 

 





Niestety nie mam nic na swoją obronę, czemu tą katastroficzno-podróżniczą kombinację dalej utrzymuję, ale solennie obiecuję (sobie) poprawę.

Jest jednak tak dużo opcji, pragnień i potrzeb, że znając moje niezdecydowanie, minie kolejne cztery lata aż coś tu zmienię. Chyba, że dam sobie dużego motywacyjnego kopniaka.
Ktoś mi pomoże i podsunie dobry kierunek?
Czy może nie jest, aż tak źle?
Co Wy na to?

Ściskam,
Pliszka

INSTAGRAM - MYLITTLEHAPPYNEST