Pamiętam, że jako dziecko wiecznie coś zbierałam i tworzyłam. Brak zabawek na sklepowych półkach wyzwalał bowiem we mnie nieprzebrane pokłady kreatywności. Podbierałam więc Mamie stare sukienki, Dziadkowi pudełka po zapałkach. Potem nałogowo szyłam gałgankowe lalki i ubranka, robiłam mebelki do domków w pudełkach po butach. Szukałam po podwórkach potłuczonych talerzy i wkradałam się po kwiaty na ogródki działkowe. Układałam z nich później mozaiki czy obrazy z płatków i kory, przekładając do znudzenia lub rozpadnięcia - bo kleju na gorąco przecież też w sklepach wtedy nie było. Przerabiałam z jakimś uporem maniaka te śmieci na kolejne dzieła sztuki, bojąc się zmarnować choć kawalątek. Każdy bowiem skrawek tasiemki była na wagę złota, każdy odłamek kolorowego szkiełka zdawał się skarbem.
Zostało mi do dziś to zbieractwo i to przerabianie. To nic, że półki w sklepach nie są już puste, że wszystko masz od ręki, w wymarzonym kolorze i rozmiarze. Ja ciągle chomikuję te skrawki tasiemek, odpruwam guziki od starych swetrów, nie wyrzucam ozdobnych papierów. Zaspokajam tym samym wewnętrzną potrzebę posiadania rzeczy ładnych. Koję też paniczny lęk przed niegospodarnością - bo jeśli wyrzucę to pewnikiem się kiedyś przyda, a wtedy to już na pewno będę strasznie żałować. I tłumaczę sobie, że to takie sprytne połączenie taniej wersji kolekcjonerstwa z nurtem recyklingu. No dobra, nowym rzeczom do craftowania też się nie mogę oprzeć. Ale po co się unieszczęśliwiać, przecież tyle fajnych projektów DIY chciałabym zrobić. A tworzenie wyzwala takie pokłady endorfin. Ekspresowo przenosi do krainy szczęśliwości.
I tu właściwie dochodzę do sedna, bo ta moja kraina jest jednak ciut przymała i brak mi trochę miejsca na te wszystkie moje „przydasie”. Bo na tą moją zbieraninę rzeczy ładnych i wielce potrzebnych zwyczajnie w moim gniazdku nie ma miejsca. Zwłaszcza, że fajnie by było mieć do nich dostęp łatwy i przyjemny, a nie kitrać po pudłach (jak to kiedyż pisałam
TUTAJ) i włazić na drabinę, aby ściągnąć z szafy, ryzykując przy tym utratę zębów, zdrowia lub zapału. Ulokowałam je więc chwilowo w komodzie „biurowej”, wywalając stare rachunki, wyblakłe paragony i gwarancje po dawno wyrzuconych mikserach. Niby fajnie, ale jednak jakoś ciasno i chaotycznie. No i miejscem musiały się podzielić, z też przecież ładnymi i wielce użytecznymi notatnikami, długopisami i resztą „papierówek" ;)
Kiedy więc zaczęłam szukać jakichś praktycznych rozwiązań na pogodzenie owych craftowo-papierniczych, zbierackich, recyklingowych interesów, oto na Pinterest otworzył mi się świat wcześniej nieznany - jak wrota do innych krain wiecznej szczęśliwości – craftroom-ów, zazwyczaj znudzonych, amerykańskich kur domowych.Zachwyt dopadł mnie tak wielki, ale i zazdrość totalna, że oto one do swojej prywatnej, twórczej dyspozycji, posiadają przestrzenie niemała większe od mojego salonu, który to ja na dodatek dzielić muszę z trójką mało romantycznych barbarzyńców, one zaś przeznaczają tylko i wyłącznie na wystawki z nici, kompozycje z wstążek i stosy dekoracyjnych papierów.
Zresztą porównajcie sami.
Oto moje skromne drzwiczki do mojej krainy szczęśliwości.
A oto przepastne wrota do niezmierzonych inspiracji. Patrzcie i wpadajcie w zachwyt :D
I więcej tego, i więcej. Choćby na mojej tablicy
Craft rooms. A dopiero zaczynam szukać. Chyba, że tylko ja jakaś zwariowana jestem i fantazjuje o takich przestrzeniach dla moich „przydasiów” i "papierówek". Ale obsesyjne kolekcjonerstwo u kobiet to podobno nie jednostka chorobowa, a czysty atawizm – mąż się nie powinien czepiać, naukowo udowodnili. Nic tylko wyburzać ściany do sąsiada. Może on też zrozumie ;)
Ściskam,
Pliszka